Opowieść o Warszawie

 W zasadzie Duńczycy dzielą się na dwie grupy. Jedni pija “Carlsberga”, a  drudzy  “Tuborga”.
On wolał “Tuborga”. Pił więc kolejną butelkę i wypytywał o Polskę. Miał tam jechać za kilka dni i trochę się bał, a trochę cieszył.

- Opowiedz mi o Warszawie.
Trudno w takiej chwili o szczerość. Bo jak opowiedzieć o letnich wieczorach  na Starym Mieście, gdzie prawie wszystkie “kafejki” budzą tyle wspomnień, a mijani ludzie, mówiący nawet w obcych językach, wydają się znajomi i bliscy. Jak opowiedzieć o spacerze w Łazienkach, gdy w upalny dzień wiatr muska nas swym delikatnym powiewem, a wolno chodzące pawie puszą swe ogony jakby chciały pokazać, iż to one są tu najważniejsze…
Jest jeszcze ta straszna obawa, że opowiadając wpadnie się w banał.  

      Znałem tylko jednego człowieka, który nie bał się tego. Mówił mi o potrzebie polubienia wiatru, o radości postrzegania pojedynczych kropli deszczu, o pachnących kwiatach i śpiewających ptakach. Idąc na spacer cieszył się każdym krokiem, każdym głębokim oddechem.
Czuje życie - mawiał.
Potrafił przystanąć w parku, sięgnąć ręką do gałęzi drzewa i delikatnie opuszkami palców głaskać kwitnącą magnolię.
- Patrzę na ludzi, na każdą istotę, na przyrodę, tak jakbym miał już jutro odjechać stąd na zawsze. Odkrywam tyle ukrytego piękna w każdym szczególe, który Bóg nam stworzył. Mijamy zazwyczaj to wszystko w pośpiechu. Biegamy jak szaleni “załatwiając sprawy” i przeklinając często to, co tak naprawdę, jest nam dane aby nas cieszyć. Słońce wschodzące na bezchmurnym niebie, to nie zapowiedź przykrego upału. Ciężko wirujące płatki śniegu, oświetlone światłem ulicznej latarni to nie” przyczyna niebezpieczeństwa na drodze”.Tak jak i wolno snująca się gęsta mgła, która z jabłkowego sadu przetacza się na drogę to nie ” zagrożenie dla kierowców”.
Odradzał mi pośpiech i namawiał do właściwego przeżywania życia.
- Rozgwieżdżone niebo letnią  nocą to nie jest banalny widok - mawiał- piękno zakwitających kwiatów również nie. Nieważne, że tyle razy ktoś już to powiedział. Lubiłem te spotkania z nim. Wielowątkowe opowieści, mówione spokojnym głosem, gdzie dokładnie opisywane szczegóły, mieszały się z dygresjami tworząc jakby dalsze losy “Pamiętnika znalezionego w Saragossie”Zazdrościłem mu tej umiejętności przeżywania świata. Ale sam nie potrafiłem tak. Może byłem za młody. Czasami przestawałem biec…ale nie na długo…  

Teraz siedząc w tym zadymionym barze miałem opowiadać o Warszawie.
Papierosowy dym wgryzał się w zaczerwienione oczy. Muzyka zagłuszała słowa mówione normalnym głosem. Potrafiłbym przecież i wykrzyczeć uroki tego miasta. Potrafiłbym przecież wyszeptać i wyśpiewać. Jeszcze wczoraj byłem o tym przekonany. Dziś siedziałem smętnie i miałem ochotę powiedzieć mu tylko jedno : pojadę z tobą.

Ale nie powiedziałem tego - bo tak naprawdę wolałbym pojechać sam.

Pijąc kolejne piwo nie mówiłem  nic.

 

Samolot

 

zapadającym wolno mroku oddalał się polski brzeg. Lecieliśmy nad Bałtykiem.
Jeszcze kilkadziesiąt minut i zobaczę światła Kopenhagi, a później jeszcze jeden samolot, jeszcze jeden lot i Aalborg. Taksówka i dom. Może dzieci nie będą jeszcze spać i zdążę powiedzieć im: “Dobranoc”. 
Lecę do domu?... Przecież ponad godzinę temu wychodziłem z domu. Zatroskane oczy matki - jak przed każdym lotem - i mocny uścisk dłoni ojca. W mieszkaniu dla mnie bez tajemnic. W mieszkaniu, gdzie spędziłem dzieciństwo. W domu, w moim mieście, w Warszawie. Szum silników samolotu zagłuszał gardłowe dźwięki rozmawiających współpasażerów. Leciałem sam i samotność ta podobała mi się do pewnego stopnia. Miejsce obok mnie było wolne. Mogłem poddać się nastrojowi chwili, nie zmuszając się do wymiany pustych uprzejmości i nie odpowiadając na wiecznie te same pytania:” Skąd… Dlaczego … Jak bardzo podoba ci się… ?” 
….Kiedyś w Kopenhadze jadąc taksówka po kilkuminutowej rozmowie z ciemnoskórym kierowcą, mówiącym z lekkim tylko obcym akcentem, zostałem przez niego zapytany:
“Skąd jesteś?” Po ułamku sekundy jakby skonfundowany nieco mówił dalej:”To znaczy z jakiego miasta, bo odebrałem cię na dworcu, a nie za bardzo znasz Kopenhagę ?” Gdy wolno wykrztusiłem: “Z Aalborga”. Spojrzał mi głęboko w oczy i oddal: “Przepraszam, ale ja naprawdę myślałem o mieście”. On sam wiedział jak często, ile razy dziennie, był o to pytany… 
Dom, Warszawa, Aalborg. Powracały natrętne myśli. Wyjazd z Ojczyzny. Tego się nie zapomina. Mglisty ranek na promie w Świnoujściu tuż po kontroli osobistej. Jeszcze raz ogarniecie wzrokiem wolno oddalającego się miasta, jakby chciało się zobaczyć każdy skrawek kraju, dojrzeć każdego zostawionego członka rodziny, każdego przyjaciela. Dłoń w kieszeni ściska dwa kamyki zabrane ze sobą. I ta pewność, że więcej nie zobaczy się tej ziemi, która komuniści jak swoje poletko uprawiają za niewolników mając mieszkających tu ludzi. 
Samolot leciał już w ciemności. Kopenhagi jeszcze nie było widać. Polski także nie.Gdzie jestem ? Zawieszony w odmęcie nocy. Nowo poznani Polacy nazywają mnie Cudzoziemcem - mimo, że nie zmieniłem obywatelstwa, a w Danii zawsze będę obcym. 
Silniki zawzięcie warczą, lecz powoli zaczynam wątpić, czy pokonują przestrzeń. Może lecimy, a może wisimy tylko w ciemności miedzy jednym, a drugim... domem. 

  Powrót